Książka Filipa Springera „Wanna z kolumnadą” uświadomiła mi, że z reklamą zewnętrzną jest jak ze śmieciami w Indiach. Na początku przeszkadzało mi, że jest brudno, brakuje koszy, a zalegające dookoła hałdki śmieci zamiast sprzątać to się pali. Ale po trzech dniach przestałem na to w ogóle zwracać uwagę, uodporniłem się. I tak samo jest z reklamą u nas – jesteśmy uodpornieni, nie zauważamy chaosu, który nas otacza. Setki niepotrzebnych i często nielegalnych reklam na płotach, na kioskach, trawnikach, budynkach, samochodach. Przeczytałem tę książkę i poczułem się trochę jak Neo z Matriksa, który zjadł czerwoną pigułkę – zacząłem zwracać uwagę na cały ten syf, który nas otacza. I zaczęło mi to przeszkadzać. Najgorsze jest to, że te reklamy są stawiane z automatu, nikt nie zastanawia się, czy to w ogóle jest skuteczne, nikt nie mierzy tej skuteczności. A efekty dla krajobrazu katastrofalne.
Na przykład taki obrazek, ul. Kalwaryjska w Krakowie, przecież to jest masakra:
Jest brzydko. Różni ludzie próbują z tym walczyć. Ja bym podzielił sposoby na bardziej i mniej ekstremalne. Najpierw te łagodniejsze.
W centrum Krakowa od 2011 r. obowiązuje Park Kulturowy, czyli zbiór zasad, które określają jakie reklamy można wieszać, a jakich nie. I tak: znaki, szyldy, tablice nie mogą mieć jaskrawej kolorystyki, markizy i daszki nie mogą zasłaniać detali architektonicznych budynków, a reklamy wielkoformatowe nie mogą wisieć dłużej niż rok. Na wszystkie reklamy trzeba mieć pozwolenia, a kto się nie zastosuje dostaje mandat. Na początku były protesty, że władza ogranicza swobodę gospodarczą itp. Ale teraz chyba każdy zrozumiał, że mniej reklam, to ładniejsze miasto, więcej turystów i większe zyski. Zobaczcie np. jak zmieniła się ul. Grodzka.
Przed:
Po:
Drugi pomysł na reklamy jest legalny, trochę ekstremalny, ale bardzo mi się podoba. W São Paulo, największym mieście Ameryki Południowej, zamieszkałym przez 11 milionów ludzi, wprowadzono całkowity zakaz reklamy zewnętrznej. Ale całkowity. Decyzją burmistrza Gilberto Kassaba w 2006 r. usunięto wszystkie nośniki wielkoformatowe – w sumie 15 000 billboardów (dla porównania w pięciokrotnie mniejszej Warszawie jest 20 000 billboardów). Oczywiście opór był wielki, szacowano, że przedsiębiorcy stracą 133 mln dolarów, a 20 000 ludzi nie będzie mieć pracy. Nic takiego się nie stało i po 7 latach wszyscy wydają się być z tego zadowoleni i cieszą się, że w końcu widzą swoje miasto, a nie tylko reklamy, które je przykrywały.
Trzeci pomysł już na pograniczu legalności jest z Poznania. Tam działa antyreklamowa partyzantka, której członkowie po prostu ucinają albo zrywają reklamy powieszone nielegalnie, przede wszystkim te małoformatowe, powieszone byle gdzie na słupach czy murach. Podchodzą do płotu i kilkoma cięciami usuwają rząd nielegalnych banerów. One są czyjąś własnością, więc teoretycznie niszczą mienie i podlegają karze, ale w praktyce nikt się ich nie czepia. Jedynie reklamodawcy mogliby, ale musieliby najpierw odpowiedzieć na niewygodne pytania, co ich reklamy robiły w tym konkretnym miejscu, na które nie mieli pozwolenia. Samowolka jest wielka, ludzie nie zastanawiają się nawet, nie wiedzą często, że nie można ot tak po prostu powiesić reklamy. Dobrze to opisał Filip Springer. Podoba mi się to, co robią aktywiści z Poznania, róbmy wszyscy to samo! Więcej o nich przeczytacie w artykule z Wyborczej, a poniżej przykładowa akcja:
Ostatni pomysł pochodzi z Magnitogorska w Rosji, leżącego niedaleko granicy z Kazachstanem. Władze tego miasta uznały, że walka z nielegalnymi reklamami przypomina trochę walkę z wiatrakami – w miejsce usuniętych pojawiają się natychmiast nowe. Dlatego wymyśliły inny sposób – numery telefonów z nielegalnych reklam wpisują do programu komputerowego, który ustawiono tak, by bez przerwy od godz. 8 rano do 23 automatycznie dzwonił pod te numery i odtwarzał automatyczny komunikat: „Dzień dobry. Państwa numer jest wykorzystywany w ogłoszeniu, umieszczonym nielegalnie w miejscu publicznym. Telefony z tym komunikatem będą kontynuowane do czasu, aż nielegalne ogłoszenia zostaną usunięte”. Telefon dzwoni co sekundę, a reklamodawcy po kilku dniach sami szybko usuwają nielegalne reklamy. Pytanie, czy nie dałoby się tego zrobić i u nas?
Zdj. i inspiracje: Gazeta.pl, Gazeta Wyborcza Poznań, Amusing Planet, Polskie Radio