Gdyby w ostatnich wyborach prezydenckich w USA głosowali tylko mieszkańcy dużych miast, to wygrałaby Hillary Clinton. Ale głosowali wszyscy i zwyciężył Donald Trump. Bardzo mnie ciekawiło, jak rozłożyły się głosy w największych miastach w najważniejszych stanach, postanowiłem to sprawdzić i znalazłem sporo niespodzianek. Zapraszam na podróż przez wyborczą Amerykę.
Dla lepszego zrozumienia notki przyda się kontekst, jak przebiegają wybory w USA. Każdy stan ma określoną liczbę głosów elektorskich, która zależy od liczby mieszkańców. Np. taka Kalifornia, którą zamieszkuje 39 milionów ludzi, ma 55 głosów, a Południowa Dakota, która jest tylko dwa razy mniejsza od Kalifornii, ale mieszka tam tylko milion, ma 3 głosy elektorskie. Oczywiście z punktu widzenia kandydatów najcenniejsze są te stany, gdzie jest najwięcej głosów elektorskich. Przed wyborami partie nominują kandydatów na elektorów. Następnie następują dwa ważne etapy: pierwszy to głosowanie powszechne, gdzie obywatele oddają głos na określonego elektora popierającego danego kandydata na prezydenta. Czyli głosy oddaje się nie na Hillary czy Donalda, ale na kandydatów ich popierających. Ten etap mamy już za sobą.
Drugi to głosowanie w Kolegium Elektorów Stanów Zjednoczonych, które składa się z elektorów wybranych w pierwszym etapie, czyli w wyborach powszechnych – to się wydarzy 15 grudnia. Wszyscy elektorzy z danego stanu, nieważne czy byli nominowani przez rebublikanów czy demokratów, są zobowiązani głosować na tego kandydata na prezydenta, który dostał w ich stanie więcej głosów. To dlatego wiadomo już teraz, kto wygrał, mimo że formalnie decyzja zapadnie w grudniu. Czasem elektorzy wyłamują się i głosują na innego kandydata, niż powinni, ale jeszcze nigdy w historii nie zmieniło to wyniku wyborów. Zresztą partie zniechęcają elektorów przed takim zachowaniem karami finansowymi.
Skoro zwycięzca w danym stanie bierze wszystkie głosy elektorskie, to najważniejsze z punktu widzenia kandydatów są te stany, w których głosów jest najwięcej, czyli: California – 55, Texas – 38, Nowy Jork i Floryda po 29 oraz Illinois i Pennsylvania po 20 głosów. Dają one łącznie aż 191 głosów, a żeby zostać prezydentem trzeba uzbierać większość, czyli 270 z 538 wszystkich głosów elektorskich. O tym jak ważne są te głosy niech świadczy fakt, że w tym roku Trump dostał o prawie 400 tys. głosów obywateli mniej niż Hillary, a mimo to wygrał, bo zebrał więcej głosów elektorskich.
Czasem z góry wiadomo, kto wygra w danym stanie. Np. Kalifornia to bastion demokratów, a Texas republikanów. Czasem nie wiadomo i robi się ciekawie, jak np. na Florydzie – 29 głosów elektorskich raz idzie do demokratów, jak w 2008 r., a innym razem w drugą stronę, tak jak w tych wyborach. Sprawdziłem, jak głosowano w najważnniejszych stanach, które wymieniłem, a zwłaszcza jak głosowano w poszczególnych miastach w tych stanach. No i jest kilka ciekawych faktów.
W Kalifornii obyło się bez niespodzianek, wygrała Hillary. W San Francisco dostała najwięcej, bo 85 proc. głosów, w Los Angeles 71 proc. Ale co ciekawe, północny wschód stanu głosował na Trumpa.
W Teksasie wygrał Trump, co było pewnikiem, ale duże miasta były za Clinton. W Dallas głosowało na nią 61 proc., w Austin 66 proc., a w Houston 54 proc. Wyjątkiem jest Forth Worth, które graniczy z Dallas, z którym ma nawet wspólne lotnisko, a w którym zwyciężył Trump. Południe stanu było również za Clinton. A w ogóle Kalifornia i Teksas to dwa stany w USA, gdzie spędziłem najwięcej czasu i znam tam najwięcej ludzi. I widzę, jak bardzo się różnią stylem życia czy opiniami na takie tematy jak: posiadanie broni, legalizacja narkotyków czy małżeństwa homoseksualne. Śmieszne też, bo i w Teksasie i w Kalifornii słyszałem, że gdyby ich stan odłączył się od reszty stanów, to byłby piątą gospodarką na świecie. Ciekawe, który naprawdę byłby tak wysoko i czy następny byłby na szóstym miejscu.
Stan Nowy Jork głosował w większości za demokratami, pomimo dominującej czerwieni na mapie. Zwycięstwo Hillary w mieście Nowy Jork, skąd pochodzi Donal Trump, było przytłaczające. A tak głosowały poszczególne dzielnice: Manhattan – 87 proc., Bronx – 89 proc., Brooklyn – 80 proc., Queens – 76 proc. Cały zachód stanu poparł Trumpa poza miastem Syracuse, gdzie wygrała Hillary.
Floryda poparła ostatecznie Trumpa, ale miasta, podobnie jak w innych stanach były za Clinton: Miami – 64 proc., Tallahassee – 61 proc., Orlando – 60 proc., Tampa – 52 proc. Na Florydzie nie byłem, ale bardzo dobrze mi się kojarzy, bo jako dziecko kupowałem komiks Donald Duck, gdzie w każdym numerze była do wygrania podróż do Disnaylandu na Florydzie liniami lotniczymi PanAm, które przestały istnieć w 1991 r.
W Illinois całą robotę dla Hillary zrobiło jej rodzinne Chicago, gdzie poparło ją 74 proc. mieszkańców. Reszta stanu była za Trumpem, ale zdobył za mało głosów łącznie, żeby zagrozić kandydatce demokratów.
No i na koniec Pennsylvania, która cała była za Trumpem, poza dwoma miastami – Filadelfią, gdzie Hillary zdobyła aż 82 proc. głosów i Pitsburgiem z 56 proc. poparcia. Wygrał Trump.
Trump zapowiedział w kampanii, że będzie inwestował w rozwój centrów miast i przestarzałej infrastruktury. Czyli miasta, które były przeciwko niemu, mogą na jego prezydenturze zyskać. Oczywiście pod warunkiem, że cokolwiek z tego, co mówił będzie realizowane. Na razie zdążył się wycofywać z planów likwidacji systemu ubezpieczeń medycznych, tzw. Obamacare, co jest dobrą wiadomością. Miejmy nadzieję, że z głupich pomysłów, jak np. budowa muru na granicy z Meksykiem, będzie się dalej wycofywał, a te dobre, jak inwestycje w miasta, będzie realizował.
W czasie pisania korzystałem z serwisu wyborczego New York Times, skąd pochodzą również grafiki oraz Politico.