W Polsce to wciąż brzmi jak herezja, ale to prawda – im mniej samochodów w miastach, zwłaszcza w centrach, tym lepiej i dla ludzi i dla miast. Dlatego zamyka się ulice dla aut i pozwala po nich chodzić. Przeciwników jest wielu i mówią: że to niepotrzebne blokowanie miast, że ludzie wcale nie chcą chodzić, wolą jeździć, że sezon pogodowy na chodzenie jest krótki, że komunikacja publiczna jako alternatywa nie daje rady. Najciekawsze jest to, że na zachodzie taka debata czy kłótnia toczyła się kilkadziesiąt lat temu i już dawno udowodniono, że to wszystko nieprawda. I że powinno się jednak te auta ograniczać. U nas to się dopiero zaczyna.
Dość nieoczekiwanie rewolucja zaczęła się od Krakowa, który kilka tygodni temu zdecydował o poszerzeniu strefy A, czyli tej, gdzie samochody nie mogą wjeżdżać. Z dnia na dzień ul. Grodzka i Krupnicza stały się ulicami wyłącznie dla pieszych, rowerzystów i dorożek. Mało tego, niedługo ruch w centrum dookoła Plant będzie jednokierunkowy, a drugi pas ruchu stanie się ścieżką rowerową. To naprawdę rewolucja.
Miasta, które chciałyby coś zmienić, ale nie wiedzą czy takie rewolucyjne zmiany będą dla nich dobre, mogą wprowadzić czasowe zamknięcia ulic. Spotkałem się z tym pierwszy raz w Chiang Mai w Tajlandii, gdzie ruchliwa ulica w weekendy zamieniała się w gwarny targ. Podobnie jest z Brick Lane w Londynie. Zresztą Londyn w lipcu prowadził fajną akcję Summer Streets, która polegała na tym, że przez 4 kolejne weekendy Regent Street była zamykana dla samochodów i otwierana dla ludzi. W tym czasie ulicę odwiedziło, uwaga, prawie 2 mln ludzi, którzy zaangażowali się w gry i zabawy tam organizowane. Pomysłodawcą akcji był zespół Jana Gehla, duńskiego architekta i urbanisty. Więcej o akcji można przeczytać tutaj.
W sierpniu Summer Streets organizuje Nowy Jork – przez trzy kolejne weekendy między godz. 7-13 odcinek od Brooklyn Bridge do Central Parku będzie wolny od samochodów, zobaczcie spot promujący to wydarzenie:
Na czasowe zamykanie ulic decydują się również inne miasta w USA. Choć trzeba przyznać, że tam wyzwanie jest większe, bo amerykańskie miasta były zbudowane dla samochodów, w odróżnieniu od Europy, gdzie w średniowiecznych centrach bardzo łatwo ograniczyć ruch aut, to w zasadzie powrót do sytuacji sprzed kilkuset lat. Znalazłem fajny filmik z Oakland – na pustych ulicach tłumy ludzi biegają, jeżdżą na rolkach, rowerach, są tancerze, gracze w tenisa – prawdziwy festiwal radości, zobaczcie:
Czy ulice warto zamykać dla aut zawsze i wszędzie? Na pewno nie, raczej dotyczy to centrów miast, miejsc, gdzie łatwo się chodzi i zwykle panuje tłok. Zdaniem zespołu Gehl Architects o tłoku na chodniku mówimy wtedy, gdy przez jeden metr kwadratowy chodnika przez jedną minutę przechodzi ponad 33 osoby. W takich miejscach warto pomyśleć albo o poszerzeniu chodnika kosztem ulicy albo wręcz o jej zamknięciu, stałym lub czasowym, w ramach testu.
Czy w tym wszystkim chodzi tylko o zadowolenie mieszkańców, żeby im się łatwiej chodziło? Nie, kluczowe są aspekty ekonomiczne. Mój ulubiony przykład to Pearl Street Triange na Brooklinie, gdzie parking zamieniono na skwerek z parasolkami i zielenią, tak jak na zdjęciu poniżej:
Po wprowadzeniu tej zmiany mocno spadła przestępczość – na skwerku cały czas są ludzie, teren jest więc pod obserwacją, co skutecznie zniechęca złoczyńców. Mało tego, sprzedaż w okolicznych knajpach, restauracjach wrosła o 172% – teren stał się atrakcyjny, przychodzi tam więcej ludzi, którzy wydają pieniądze. Przeczytałem gdzieś niedawno, że ludzie, którzy chodzą wydają w USA średnio 1 500 dolarów więcej (nie pamiętam miesięcznie czy rocznie) niż ci, którzy jeżdżą samochodami. Co ciekawe tam, gdzie jest zakaz ruchu samochodów ceny nieruchomości idą w górę – w takich miejscach po prostu lepiej się mieszka.
Na koniec film, na którym wspomniany Jan Gehl, guru od planowania miast, opowiada jak zamykano ulice w Kopenhadze, z jakimi problemami się borykano. I jaki fajny jest efekt końcowy.
zdj. Regent Street, NYT